02:17. Powinnam właśnie słodko spać, bo na ósmą rano ustawiłam aż trzy budziki - i zaraz od pobudki mam w planach ambitną naukę do ostatniego już w tym semestrze egzaminu (no dobra, nie oszukujmy się, “ten ostatni egzamin” pisałam już 3. lutego: po prostu zawodowo uwaliłam pierwszy termin ;)). Ale co zrobić, kiedy akurat teraz zebrało mi się na nie dające zmrużyć oka, dręczące przemyślenia? W końcu dzisiaj Walentynki, a więc idealny czas na to, by podsumować najdłuższy związek mojego życia.
Nie mogę uwierzyć, że za nieco ponad miesiąc “stuknie” nam już okrągła piąta rocznica. To dokładnie 25% (czy jak kto woli, 1/4) mojego dotychczasowego życia! Od dawna znam swój charakter i jestem mocno świadoma dzisiejszych realiów, dlatego jeśli mam być szczera, nigdy nie przypuszczałam, że tak długo pozostaniemy sobie wierni. I prawdę mówiąc, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, jak właściwie to wszystko się zaczęło :D Wiem na pewno, że jak na ogarniętą głęboką fascynacją nastolatkę przystało, już na długo przedtem wiele o nim myślałam. Zastanawiałam się, jaki będzie, czy sprosta moim oczekiwaniom, i wreszcie - jak zareagują na niego inni, a przede wszystkim najbliższa rodzina i przyjaciele. Mimo że przed nim miałam już na tym polu pewne doświadczenia, na pewno też trochę się bałam: dręczyła mnie myśl, że ten układ może nie mieć wielkich szans na powodzenie. Od zawsze byłam wrażliwa, a i same na pewno wiecie, jak łatwo jest zawieść delikatne piętnastoletnie serce ;)
Wiele razem przeszliśmy. Zdarzały nam się wzloty i upadki, bywały porażki i łzy, ale i dni, kiedy tylko dzięki niemu miałam ochotę wstać rano z łóżka, żyć, uśmiechać się, kontynuować i rozwijać swoje pasje. Zwierzałam mu się z największych trosk i problemów, narzekałam na szkołę (ech, żeby wszystko było w życiu tak trudne, jak matma w trzeciej klasie gimnazjum). Razem z utęsknieniem czekaliśmy na nadchodzące święta i ferie, bo wiedziałam, że to jedyny czas, kiedy będę w stanie poświęcić mu sto procent uwagi. Przyznaję się bez bicia - nie zawsze byłam mu wierna, ale jakoś nigdy nie miał do mnie o to pretensji. Jeśli kiedykolwiek byliście w tak poważnym związku, na pewno wiecie, jak to jest: nieraz w naszym życiu pojawia się natłok ważnych spraw, żmudnych obowiązków, problemów, przez które czasowa rozłąka staje się w zasadzie nieunikniona. Tak działo się kiedy przygotowywałam się do matury albo kiedy miałam trudniejszy psychicznie okres, i podobnie dzieje się teraz, na studiach. Odkąd wciągnęłam się w wir nauki (i walki o przetrwanie w tym cholernie ciężkim WIETnamie), mamy kontakt średnio raz na miesiąc, czasem nawet dwa. I chociaż kiedy to czytacie, pewnie brzmi to koszmarnie, ale tak - mam pewność, że przynajmniej dopóki jestem w pełni władz rozumu, nie przejmie go żadna inna dziewczyna.
Może nie jestem wymarzonym typem kobiety, ale zapewniam, że zawsze o niego dbałam. Starałam się, żeby ciągle dobrze wyglądał i ani trochę nie przejmowałam, kiedy inni, a zwłaszcza znajomi, nie mieli oporu przed wyśmiewaniem go. Nie mam mu za złe, że jeszcze nigdy nie zabrał mnie na romantyczną kolację - wynagradza mi to w tysiącach komplementów, które w nim odnajduję, i w nieustannym uśmiechu, jaki wywołuje na mojej twarzy. Łączą nas zainteresowania i pasje, setki zdjęć, tysiące mniej lub bardziej przemyślanych (...i mądrych) słów i jeszcze większa liczba wspólnie spędzonych godzin. Nie żałuję ani jednego z nich.
Po tych wspólnie spędzonych pięciu latach niezmiennie jestem z niego dumna. Co więcej, nie zamienię go na żaden inny i baaardzo cieszę się, że go czytacie. Owszem, o blogu mowa (a ja zabawiłam się właśnie w trolla miesiąca) :D Ale żarty na bok - naprawdę mam nadzieję, że moja miłość do blogowania będzie trwała jeszcze przez wiele kolejnych lat! Tego życzę z okazji dzisiejszego święta sobie samej, a Wam - wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim tej jedynej prawdziwej miłości (jeśli jeszcze jej nie odnaleźliście - miejcie się na baczności i nie przegapcie ani chwili!), i to takiej celebrowanej nie tylko dzisiaj, ale i przez cały rok!
PS. Aktualizacja z godziny 16:39 - nawet trzy budziki nie dały sobie ze mną rady. Ludzie mówią na to chyba “życie na krawędzi”.
Wearing:
Zaful sweatshirt // New Look pumps // H&M jeans // H&M earrings
Trudno mi uwierzyć w uwalenie przez Ciebie pierwszego terminu, ale jeśli to prawda to zacznę wierzyć, że niemożliwe może być możliwe. Jedyną pociechą jak za czasów liceum może być Twoje słynne "idą święta" :D Powodzenia!
OdpowiedzUsuńHaha, a jednak, cuda się zdarzają! :D Dzięki :)
UsuńŚwietny tekst, uśmiałąm się na końcu :) I zestaw bardzo fajny!
OdpowiedzUsuńświetnie wyglądasz a buty genialne;)
OdpowiedzUsuńButki i kabaretki - po prostu rewelacja!
OdpowiedzUsuńFajna, oryginalna stylizacja :) Polowałam na tą bluzę :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Juliet Monroe :)
Fajna bluza.
OdpowiedzUsuńŚwietna stylizacja
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie
http://moda-na-obcasach.blogspot.com/